Administrator |
Administrator |
|
|
Dołączył: 06 Mar 2009 |
Posty: 321 |
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2
|
Skąd: Gdańsk |
|
|
 |
 |
 |
|
Tadeusz Nowak
A jak królem, a jak katem będziesz
Kraków 1968
1
Od paru lat śpiewałem w kościelnym chórze. Wprawdzie wśród chórzystów byłem prawie starym kawalerem, nie dziwiło to jednak nikogo, gdyż głos miałem dźwięczny i czysty, jak hartowane w białej glinie żelazo. Zresztą choćbym nawet chciał odejść z chóru, nie pozwoliłby na to organista. Według niego byłem jedynym człowiekiem w parafii umiejącym śpiewać pieśni wkładane w usta wiszącego na krzyżu Chrystusa, idącego o świcie ze zwiastowaniem archanioła i tego pastucha, który schodząc z judejskich wzgórz, pierwszy ujrzał Betlejemską Gwiazdę.
Może rzeczywiście, tak było. Uważałem jednak, że większa w tym zasługa nowego kamiennego kościoła zbudowanego na zbutwiałym placu po drewnianym kościółku i nowych organów ufundowanych przez naszych z Ameryki. Jakoż nawet pospolity głos, akuratny do nawracania wołów na dworskich polach, umiejętnie podtrzymywany przez organistę, słychać było jak sygnaturkę w najdalszym zakątku kościoła.
Inna rzecz, że jeśli mi się zdarzyło w świąteczne popołudnie usiąść nad rzeką i zaśpiewać, ze wszystkich domów po tamtej stronie wody wychodzili ludzie. Przede wszystkim dziewczęta i kobiety. Powolutku, żeby mnie nie spłoszyć, przemykając się pod sadami i wikliną, schodziły kroczek po kroczku nad rzekę. Tu, nad wodą, siadając w trawie z kolanami podciągniętymi pod brodę, słuchały pogryzając jabłka papierówki i dymne śliwki. A gdy przestawałem śpiewać, nie wołały, nie prosiły o następną piosenkę, tylko rzucały na wodę zielone jabłka i żółte listki ziela pachnącego jak wtulone w sen ciało.
Nie śmiałem im odmówić i śpiewałem dalej, póki nad rzekę nie zeszła kawalerka i stateczni gospodarze tamtej wsi. Wtedy ściągając na tył głowy myckę i podnosząc się z trawy, wchodziłem w trzyletni, zarastający mnie natychmiast, chrust. Pod tym chrustem wrzeszczałem jeszcze na całe gardło jedną z tych obraźliwych przyśpiewek, ułożonych niegdyś zmyślnie o kawalerce z tamtej strony rzeki, i wracałem do domu. Tą obraźliwą przyśpiewką musiałem kończyć śpiewanie nad wodą. Od pewnego bowiem czasu kawalerka, jak również gospodarze z naszej wsi, dokuczali mi, przezywając mnie "kościelną świergotką" tamtych zza rzeki.
Wprawdzie już wtedy nie bardzo mnie obchodziło, jakie przezwisko przyszyje mi wieś, nie było człowieka bez przezwiska, ale ta kościelna świergotką wyraźnie mnie ubodła. Wolałem już, na razie, póki nie zasłużę na coś godniejszego, żeby mnie wołano "podszczypkiem", przezwiskiem mojego rodzica, nadanym mu w czasie kawalerki. Ma się rozumieć, że również to przezwisko nie było mi w smak. Wystrzegałem się też, jak mogłem, zaczepiania dziewcząt, żeby przypadkiem kiedyś razem z ojcowizną nie odziedziczyć i tego przezwiska.
W tajemnicy przed wszystkimi, przed ojcem i przed matką, a nawet przed sobą, przezywałem się "Chytry". Ładnie to brzmiało. Zwłaszcza gdy po młocce leżałem sam na sianie, wiedząc, że wieczorem otrzymam parę złotych za worek pszenicy wyniesionej ukradkiem do sklepiku Kałmy. Ale byłem niemal pewien, że tego przezwiska nie otrzymam nigdy od wsi, albowiem nikt ze wsi nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że można mnie tak przezwać. A samemu sobie nie wypadało wymyślać przezwiska. Na to musiał wpaść ktoś ze wsi. Nazywało się to dybaniem na nagusa, ale w cholewach i w czapce z pawim piórem.
Wiedziano, że zanim komuś w rozmowie przytaknę, muszę z nim sporo wódki wypić i jeszcze więcej wyćmić samosiejki. Ale takich we wsi było więcej i nikogo to nie dziwiło. Spostrzeżono takoż, że zanim na weselu lub na festynie poproszę którąś z dziewczyn do tańca, długo się jej przyglądam, począwszy od sznurowanych do pół łydek trzewików po stanik w sznurach korali. A jeśli dziewczyna, jej szyk i jej strój, przypadną mi do gustu, zawsze jeszcze spytam kogoś bardziej światłego ode mnie, z jakiego domu pochodzi i jaki posag można za nią dostać. Ale ludzi to też nie dziwiło. Wiedzieli, że jestem jedynakiem z kmiecego rodu i muszę się szanować. Zresztą cała wiejska kawalerka, wyjąwszy dworusów i uchyniętych na umyśle parobków, czyniła to samo co ja.
Przeto nie mogłem oczekiwać od nikogo ze wsi, że pewnego dnia podaruje mi to noszone w sobie w tajemnicy przed wszystkimi przezwisko. Jak już rzekłem, nawet sam się tak nie przezywałem, wyjąwszy rzadkie chwile rozmarzenia, chociaż wiedziałem, że to przezwisko pasuje do mnie jak sprężynowy majcher zatknięty ciasno za cholewę. Oczywiście zdarzało mi się, że idąc spać do stodoły, ogarniany coraz bardziej jej słomianym ciepłem i słomianą drzemką, zapadając się po dziurki w nosie w zwiezione w czerwcu siano, nazywałem się cichutko: - Chytry, Chytry, Chytry. - Ale tak cichutko, żeby nie spłoszyć nawet kuny zadomowionej w stodole i polującej u krokwi na ptaki.
Wtedy, oswojony z przezwiskiem jak z godnością weselnego starosty, przymykając oczy i ciągle słysząc nad sobą i równocześnie w sobie polującą kunę, czułem, jak w moje ciało, począwszy od podłożonych pod potylicę aż do małego palca u lewej nogi, wchodzi sen. A razem z tym snem zjawia się we mnie Jasiek, mój kompan z chóru. Tuż po Jaśku wchodzi do stodoły, w siano, a z tego siana we mnie cały kościelny chór. I zaczyna śpiewać cichutko pastorałkę. Zawsze jedną i tę samą pastorałkę. A ja, w białej koszuli z kołnierzykiem wykładanym na czarny surdut, w boksowych butach z cholewami, wychodząc przed śpiewający chór, wchodzę na skrzynkę po świecach i mając przed sobą cały kościół w babskich tybetkach, w chłopskich głowach obnażonych i natartych sadłem, zaczynam solówkę wysokim głosem, przypominającym hartowane w białej glinie żelazo. I po chwili słyszę, jak do mojego głosu dołącza się bas Jaśka: - Chytry, Chytry, Chytry.
I nie mam za złe Jaśkowi, że tak przed całym chórem wyśpiewuje to moje przezwisko. Jakoż oprócz mnie jedynie Jasiek, może jeszcze bardziej ode mnie, ma prawo tak mnie przezywać. Właściwie gdyby nie on, nigdy bym się nie domyślił, że mogę się tak przezywać. To on dwa lata temu, gdy tuż przed Bożym Narodzeniem zeszliśmy z chóru i idąc między ociemniałymi domami, wyszliśmy nad rzekę już na dobre ściętą lodem, zapytał mnie, czy mam ochotę na rosół z kury. A ponieważ szliśmy po rzece ściętej lodem, gdzie wiatr dmie zawsze mocniej, niby przez szeroki rękaw oderwany od kożucha, jak nigdy dotąd zapachniał mi ten rosół z kury.
Nie poszliśmy jednak na kurzy rosół do jego domu. U niego, podobnie jak u mnie, jak zresztą w całej wsi, kur się nie jadało. Kury znosiły jajka. Za jajka kupowało się sól, naftę i zapałki. Gdy kur nazbierało się więcej i nie wydusił ich pomór, lis, tchórz, łasica, a gospodyni trafiła się oszczędna i cierpliwa, wożąc jajka z jarmarku na jarmark i ciułając grosz do grosza, można było kupić po kilku czy też po kilkunastu latach jeszcze jedną krowę, drugiego konia, młynek do wiania zboża, a nawet pół morga. Takie pole nazywało się "palcem wymacane", a jego właściciel "kmieciem spod kurzej pipki". To, jak się rzekło, nie poszliśmy na rosół do Jaśkowych starych.
A gdy przeszliśmy rzekę i wydostaliśmy się z wikliny zasypanej śniegiem po uszy, okazało się, że tego rosołu nie ma ani u Jaśkowych ojców, ani w karczmie u Żyda. ani nigdzie w jego wsi. Wszelako już wiedziałem, że ten rosół jest jeszcze w piórkach, w kurzej ślepocie i w gdakaniu dworskiego kurnika. Przyświecając sobie bateryjką, szliśmy wprost na ten dworski kurnik. A gdy byliśmy pod kurnikiem i do zapachu śniegu dołączył się zapach ptasiego łajna i ptasich piór, Jasiek tam został, a ja poszedłem dalej, aż do dworskich stajni. I żeby zbudzić zagrzebane w siennych budach psy i odciągnąć je jak najdalej od kurnika, biegłem wzdłuż sztachetowego płotu, jadąc po nim odłamanym kołkiem.
Wedle umowy Jasiek czekał na mnie koło domu wdówki. Ostrożnie, bo zamarznięty śnieg skrzypiał pod naszymi butami, podeszliśmy pod niziutkie, wychodzące zaledwie z zasypanej śniegiem ziemi, jarzące się okienko. Jasiek zabębnił palcami w zamurowaną sądzielakiem szybę. W izbie poruszył się przypominający wielkie skrzydło cień. Po chwili odskakiwała drewniana zasuwa od drzwi i białe ręce obejmowały Jaśka. Gdy weszliśmy do izby. Jasiek wyjął spod kurtki czarną kurę z ukręconym łbem i podał ją wdówce. Wdówka, klasnąwszy w dłonie, jeszcze raz objęła i ucałowała Jaśka, po czym rozpalając ogień pod blachą, zabrała się do skubania kury. Gdy ptak podzielony na kawałki podskakiwał w kipiącym garnku, pomagaliśmy mu, śpiewając najmilsze sercu kolędy. Dobrze w noc jedliśmy rosół z chlebem, tuż po północy - mięso. Kości złożone na kopczyk, czerwony grzebień i najwyższe pióro ze skrzydła, żeby się nam z Jaśkiem w kompanierce darzyło, wdówka zakopała pod próg komory.
Od tej nocy niemal przez dwa lata, prawie tydzień w tydzień, razem z Jaśkiem i wdówką jadłem kurę. Zresztą nie tylko kurę. Zdarzała się gęś, kaczka, a w większe święta indyk. Po miesiącu, przeglądając się w lustrze, spostrzegłem, że wyrównały się bruzdy na moich policzkach, a widoczne dawniej pod oczami zmarszczki wygładziły się do ptasiego pióra, do zsiadłego mleka stojącego w chłodzie. Jeszcze później, gdy w sieczkarni ciąłem słomę, próbowałem wziąć naręcze siana lub schylić się po koszyk ziemniaków, urywały się rękawy u moich koszul, a spodnie, jakbyś je chlasnął nożem, pękały na pośladkach. Nigdy też dawniej nie byłem tak wesół. Pogwizdywałem chodząc po izbie, rąbiąc drzewo, szczotkując do połysku konie. Lubiałem nawet skoro świt wyskakiwać prawie goły, jedynie w koszuli i w spodniach, pod młodziutki sad i ze zbytku otrząsać korony jabłonek ze śniegu. A śpiewając w kościele, zauważyłem, że mój głos, wysoki i czysty, rodzi się we mnie radośniej niż źródło bijące z mikowego piasku.
Jeśli wspominam o tej dworskiej kurze i tak dokładnie opisuję, czynię to dlatego, iż po tylu latach wydaje mi się, że była ona moim sokołem i orłem moim. Może nawet bardziej niż dla paniczyków i dla królewiąt, których znam z czytania i z opowieści, i z bajd przelicznych, sokoły siwe i orły bitewne. Od tej kury bowiem zaczęło się moje utajone przed wszystkimi, nawet przed sobą, życie.
Z tego powodu obydwaj z Jaśkiem byliśmy podobni po trosze do drzewa. Niby wszyscy wiedzieli, jak się zielenimy, jakie ptaki w naszych koronach wiją gniazda i które zwierzęta przychodzą do nas, żeby się wyczochrać o nasz grzbiet, ale nikomu nie udało się, nawet na chwilę, wejść w nas i sumiennie w naszych okolicach się rozejrzeć. Zresztą nie przez cały rok byliśmy tacy. Na to ani ja, ani tym bardziej Jasiek, też jedynak, ale z bogatszej rodziny, nie mieliśmy czasu. Dopiero późną jesienią, gdy zaczął sypać śnieg, a mróz, począwszy od płycizn aż do zielonych głębin, ścinał rzekę, w domu zaś oprócz cięcia sieczki i zgrzeblenia koni nie było żadnej roboty, mogliśmy się ze sobą spiknąć.
Z kur i z domowego ptactwa, które Jasiek potrafił zbierać z grzędy do worka jak przejrzałe jabłka z gałęzi, że ani jedna nie gdaknęła, przerzuciliśmy się na pierzyny. Zresztą czas był ku temu najodpowiedniejszy. O tej właśnie porze, gdy śniegu było za kolana i mróz dokumentnie zaszył rzekę, że nawet naładowanym po kulbony wozem można było jechać po niej, w całej okolicy zaczynały się wyskubki. Z tej okazji szykowano w co bogatszych domach potańcówki, wypiekano obłożone grubo twarogiem kołacze i wyjmowano z beczek marynowane mięsiwo, kiszoną kapustę i suszone śliwki.
Owszem, chodziliśmy z Jaśkiem na te potańcówki, przynosząc z sobą rum lub likier, i pełną garścią sypaliśmy miedziaki w cygańskie lub żydowskie basy. Przy okazji jednak penetrowaliśmy, ile poduszek i ile pierzyn usypano. Gdy się wyskubki kończyły i wieś zapadała w coraz głębszą drzemkę, spisywaliśmy na kawałku papieru te domy, w których najobficiej obrodziły poduszki i pierzyny. Jakoż wieś, zakutana po okapy w słomę i w zsypane za wiklinowe płoty zgrabione jesienią liście, bojąc się, że pierzyny trzymane przez całą zimę w skrzyniach i w zaduchu zaparzą się i zetleją, wynosiła je na ganki i pod sady. Gdy się o zmierzchu przechodziło przez wieś pod sadami, na żerdkach omiecionych ze śniegu, na wyrzynanych z akacjowych desek gankach wietrzyły się w czerwonych wsypach pierzyny, podobne do pociętej na ogromne skrzydła zorzy.
Jak upatrzyliśmy sobie z Jaśkiem taki dom w pierzynach, ja niby to za jakimś interesem wchodziłem do izby i zagadywałem domowników. Jasiek tymczasem ściągał z żerdek pod sadem lub z ganków pierzynę, upychał nią wór i po zastodolu nawiewał za rzekę do wdówki. Pierze wybebeszone z wsypu, jak również wyprany i wykrochmalony wsyp wdówka sprzedawała w miasteczku. Forsę dzieliliśmy na trzy równe części. Starczało jej na rum, na arak, na buchty od Kałmy, na barankowe krymki i złote kolczyki dla wdówki.
Gdy skończyła się zima, tuż przed Wielkanocą, i błonia pozieleniały, a drzewa złociły się w drobnych listkach, razem z Jaśkiem przyszliśmy na chór w nowiutkich lakierkach i lekkich, popielatych ubraniach. Gdy wskakiwałem na skrzynkę po świecach, żeby zaśpiewać wielkopostną pieśń, duszną od popiołu, żółci i kadzidła, wkładaną w usta wiszącego na krzyżu, słyszałem, jak poskrzypują moje i Jaśka lakierki, jak moje ramiona opina popielate sukno. I miło mi było oglądać pod ołtarzem zaciągniętym fioletem tej wdówki w nowej szalówce, w prawdziwych koralach, w tybetce związanej z tyłu głowy. I niemal słyszałem, jak się modli, i przeczuwałem w jej niewidocznych dla mnie źrenicach wysoki chór z kamienia i wspartego łokciem o organy Jaśka. A przymykając oczy, czułem, jak klęcząca pod Ukrzyżowanym wdówka obejmuje Jaśka za szyję i przychyla mu głowę, i całuje go w pachnące tytoniem usta. A widząc to wszystko, tym radośniej śpiewałem wielkopostną pieśń, pełną ran po gwoździach, po cierpieniach i po włóczni.
[---]
Za: [link widoczny dla zalogowanych]
. |
|